Polska, Zakopane

Rakoń

21 kwietnia 2007; 405 przebytych kilometrów




tatry



Późno dość już było, przed nami szedł tylko jeden koleś, który szybko się oddalił i para, która zawróciła, jak ich wyprzedziliśmy. Trzeba było zrobić to samo... Za nami już nikogo. Więc znów zostaliśmy w górach sami i to znów było super.

Pierwszy garb pokonałam bez problemu, bo był niziutki i milutki, bez śniegu. Drugi garb niestety nie był już tak miły. Stromy okropnie, z zamarzniętym śniegiem, po którym ciężko było iść, bo ciężko było w niego buty wbić i znów miałam wrażenie, że za chwilę do tyłu gibnę. I znów szłam po czworakach ;) Tu już zaczęłam się bać, ale to jeszcze nic, jak się potem okazało.

Trzeci garb na sam Rakoń okazał się już prosty, choć i tak co chwila się zatrzymywałam, bo siły już mi się kończyły. Ze szczytu widok piękny, Tatry z przodu, Tatry z tyłu, super! Gdzieś z przodu pojawili się ludzie. Zimno było mocno, wiało, więc poszliśmy w stronę przełęczy i zejścia. I im bliżej tam, tym gorsze uczucia mnie ogarniały. To zejście wyglądało tak, jakby była prawie pionowa ściana! W dodatku ludzie stali tam na górze i pokazywali coś sobie, iść na dół, czy nie? Hmm.

Jak doszliśmy do zejścia i spojrzałam w dół, to strach ogarnął mnie jeszcze większy. Wcale mi się nie zdawało po dordze z tą stromizną! Żeby nie było za łatwo, to w dół prowadziły oblodzone stopnie wykute w śniegu, ale takie ładne były tylko na początku. Pare metrów niżej zejścia nie było widać, bo była kolejna stromizna! Ktoś tam na dole zjechał na tyłku. Na dodatek poczułam się okropnie głupio, bo wszyscy mieli co najmniej kijki, a większość też i raki. A my nic!

Na chwilę oderwałam się od myślenia o zejściu, bo pod górę poza szlakiem wspinał się gościu. Widać go było tam na dole jako bardzo malutką figurkę. Nad nim wznosił się ogromny biały Wołowiec. I szedł sobie tak powolutku do góry. Zrobiłam kilka genialnych fotek. Fotek, które pokazują potęgę gór i to, że my przy nich jesteśmy jak nic nie znaczące drobinki...

A potem musiałam przemóc strach i zacząć schodzić. Wolałam już to, niż leźć z powrotem na Grzesia taki hektar. Na początku nie było źle, bo na początku schodki były. Ale dalej szłam już po czworakach, ale przodem, potraficie to sobie wyobrazić? ;) Zsuwałam się na tyłku, nogami w przód, rękami z tyłu wczepiając się w śnieg, hi hi. Musiało wyglądać śmiesznie okrutnie, ale ja miałam to gdzieś, bo wciąż mi się zdawało, że za chwilę gdzieś mi się but zahaczy i polecę głową w dół. Limit adrenaliny wyczerpany na pół roku!
W sumie było fajnie, ale jak sobie jeszcze teraz o tym pomyślę, to mam gęsia skórkę.
Szczęśliwa byłam, jak już dotarliśmy do w miarę płaskiego. Droga w dół, którą dziewczyny przed nami pokonały w kwadrans, nam zajęła trzy kwadranse! Dobrze, że nikt już za nami nie szedł, przepuściliśmy wszystkich wcześniej. I znów zostaliśmy sami.

W tym czasie za nami wokół słonka zrobiło się halo. Nieczęsto to zjawisko można obserwować, a jest piękne!
Zejście na Polanę to po tym wszystkim już był pikuś. I choć miejscami było też stromo, to było można biec po śniegu, był do tego idealny i to była niezła frajda! Do schroniska już nie wchodziliśmy, bo ciepło mi było, a słonko znów nisko. I znów za nami już nikt nie szedł, byliśmy ostatni. Po drodze wzięliśmy sobie rowery i na Siwą Polanę zjechaliśmy, co by szybciej było. Jechało się super, tylko przerzutek za mało (albo nie działały). I ze dwa razy tak mną zatrzęsło na kamlotach, że nie wiedziałam gdzie jestem ;) I zmarzłam, ale co tam ;)

Gorzej przemarzłam już na dole, bo na busika czekaliśmy sporo czasu. I znów staliśmy, a co mądrzejsi poszli do przodu i tam go łapali.

Na koniec poszliśmy na basen. Tak miałam ochotę się zanurzyć w cieplutkich bąbelkach! Po takim dniu mi się należało! Szczęśliwa byłam, że już nie muszę w tych butach chodzić, bo dały mi się we znaki. Za to nowe spodnie sprawdziły się idealnie. Nie przemokły wcale, mimo, że szorowałam tyłkiem po śniegu. No i śniegowce się sprawdziły doskonale, w butach przynajmniej nie chlupało śniegiem.

Na koniec jeszcze kolacja, a co, z grzańcem. Znaleźliśmy super knajpę, szkoda, że na koniec. Tym razem byliśmy mądrzejsi i zamówiliśmy tyle, że najedliśmy się w sam raz. Jedzonko znów pychota, będzie mi go brakowało w domu. Siedzieliśmy tam prawie do północy, a jak wyszliśmy, to była chyba najzimniejsza noc w Zakopcu!